Tuesday, March 13, 2007

wstęp

Witam,

Zamieszczam opowiadanie, które napisałem kiedy miałem "naście" lat. Wstawiłem kilka poprawek, ale były to zabiegi czysto kosmetyczne (brakujące przecinki, słowa które powtarzały się zdanie po zdaniu itd). Były kiedyś zmiany natury naukowej, tzn ktoś z forum Sapkowskiego (na którym zadebiutowałem) zwrócił mi uwagę że nie znam się na wspinaczce i wytłumaczył jakiego sprzętu się naprawdę używa. Uwagi bardzo cenne, ale niestety nie zachowałem poprawionej (od strony technicznej) wersji opowiadania.






Na deser dodam że nadal myślę nad pełnometrażową książką- być może będzie to "W objęciach zimnej ...". A z bliższych planów: napisanie 2 części wymienionego "dzieła" i spisanie starego opowiadanka które wymyśliłem już hu hu, i jeszcze trochę temu. Dla podsycenia ciekawości powiem że rzecz będzie się działa w Afrykańskiej wiosce, będzie tajemnicza, mocno moralizatorska i nie zabraknie szamanów ;) w sumie: opowiadanie niemalże "antropologiczne" (trochę czytałęm o życiu w Afryce) z dawką szamańskiej magii (o tej nie czytałem, ale postaram się udawać eksperta w tej dziedzinie).

Nie przeciągając już dłużej, zapraszam do lektury opowiadania. Jego tytuł to "pętla" i jest wyje... wyjątkowo ;) wieloznaczne.

Ale to niestety tylko opowiadanie.


















Otworzył oczy. Zdawało mu się, że jeszcze przed chwilą leżał w ciemniej sali jakiejś jaskini.

- Mark? - usłyszał jakby zza ściany znajomy głos. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności trzech osób, stojących obok jego posłania, na drewnianej podłodze. Kontury twarzy mężczyzny schylającego się nad nim były na początku lekko niewyraźne, ale i tak go rozpoznał.

-Żyjesz?- śmieszne pytanie, pomyślał. Trudno na nie dać negatywną odpowiedź. Postanowił nie trzymać Pete’a w niepewności.

-Tak- chciał żeby to zabrzmiało naturalnie, ale głos miał słabszy niż zwykle- A co u ciebie?-

Pete uśmiechnął się.

-Wszyscy zdrowi, dziękuję. Ale to ty leżałeś nieprzytomny przynajmniej sześć godzin. Na pewno dobrze się czujesz? –

-Jasne- skłamał czując tępy, rozsadzający mu głowę ból. Jednak zdawało mu się, że to zaledwie ułamek tego, co musiałby cierpieć, gdyby wcześniej był przytomny.

Leżał na zapiętym śpiworze, tuż obok drewnianej ściany. Oczy przyzwyczaiły mu się już do światła.

Pete, facet o lekko pyzatej twarzy swoim wyglądem przypominał trochę misia pandę z czarnymi okularami zamiast łatek otaczających parę oczu. Brązowe włosy, które musiał odgarniać żeby nie zasłaniały mu widoku, jak zawsze miał w nieładzie. Nosił niebieską bluzę z napisem „Szef = Idiota” i wytarte na kolanach dżinsy.

David z kolei był zupełnie innej budowy- niesamowicie szczupły (któryś z nich zażartował kiedyś, że po dodaniu ich wag i podzieleniu przez 2 otrzyma się średnią krajową). Czarne włosy, opalenizna na twarzy nadawały mu mylący wygląd typowego włocha. Stojąc obok siebie przypominali mieszkańców dwóch różnych kontynentów na jakimś zjeździe, a nie najlepszych kumpli. A może właśnie dlatego nimi byli.

-Masz szczęście, że cię znaleźli jacyś turyści.-

Mark nie odpowiedział, ale w myślach zgodził się z Petem. Nie zamierzał jednak grać w grę „Co by było gdyby...”- ból zdawał się tylko nasilać przypominając masywną lokomotywę, rozpędzającą się powoli.

Powstałą ciszę wykorzystał David.

-No, a teraz może nam powiesz dlaczego wymykasz się o świcie, nie mówiąc nic nikomu.-

Mark uniósł się na rękach i oparł plecy o ścianę. Nie bardzo wiedział jak zacząć. Jak opowiedzieć historię, która zakończyła się tak nieprzyjemnie.

Dopóki do niego nie dotarło, że po prostu nie pamięta.

* * *

-To nie wygląda groźnie- powiedział facet w koszuli flanelowej, w dużą czerwono czarną kratkę. Był całkiem wysoki, o prawie kwadratowej twarzy, z cienkimi okularami spoczywającymi na orlim nosie. Siedział na krześle ustawionym przy posłaniu.

Swoją diagnozę oznajmił pewnym głosem, chociaż jako miejscowy lekarz najczęściej miał kontakt z zwichnięciami i złamaniami.

-W zasadzie, nie mogę nic zalecić oprócz odpoczynku.-

-Hm... to dobrze, bo po to tu przyjechałem.- mimo bólu wysilił się na żart.

Siedział na posłaniu opierając plecy o wielkie bale, z których zrobiona była ściana. Był zmęczony jakby właśnie przebiegł parę kilometrów nie ruszając się z miejsca. Marzył w tej chwili by tylko móc się położyć chociaż na chwilę.

Nie było ważne, że poranek zmieniał się już w południe, a jasne promienie wpadały przez okna, zostawiając prostokątne plamy światła tuż przy ścianie- słońce było już wysoko.

-Zadziwiający jest brak innych obrażeń. Gdyby nie to, bez zastanowienia uznałbym to za upadek z wysokości.- odczekał chwilę, jakby jeszcze raz rozpatrywał tę możliwość.

-Niemniej jednak, ładnie uderzył pan o coś głową. Na szczęście kask zatrzymał większą część uderzenia. Nie ma fizycznych obrażeń, jest tylko...- znów zrobił krótką pauzę, próbując teraz znaleźć odpowiednie słowo.

-amnezja.- dokończył sennie Mark próbując przyśpieszyć rozmowę.

-Z naukowego punktu widzenia- zaczął- :Tak. Ale to chyba za mocne słowo na to, co pan przechodzi. Skoro wie pan kim jest, wydaje się rozpoznawać przyjaciół, a nawet pamięta pan przyjazd tutaj, w góry.-

-Czyli?-

-Czyli nie ma się czym martwić. Większość tego typu przypadłości, jest na całe szczęście związana z zanikiem pamięci obejmującym okres czasu od paru dni do paru tygodni. Naprawdę ma pan szczęście. Z czasem może przypomni sobie pan te parę dni, może nie.-

* * *

Obudził się znowu około czwartej. Ból głowy nadal silnie dawał o sobie znać. Nie mogąc na to nic poradzić, wstał żeby zaspokoić głód.

Sala schroniska była przestronna- mogło tutaj spokojnie nocować jednocześnie na podłodze około trzydziestu turystów. Nie było tutaj żadnych mebli, chyba że liczyć wąski rządek stoliczków ustawionych pod ścianą (składającą się z masywnych drewnianych bali przetykanych warkoczami słomy dla uszczelnienia konstrukcji).

Na dwór wychodziło sześć okien, przez które w tej chwili wlatywało chłodne powietrze. Nie musiał nawet podchodzić do żadnego z nich, żeby zobaczyć, że na przykrywającym wzgórza zielonym dywanie drzew widać tylko pare cienkich pasów światła- Niebo było całe niemalże zasłonięte chmurami.

W drugim, dość ciasnawym pomieszczeniu robiącym jednocześnie za przedsionek i miejsce do podgrzewania turystycznych posiłków też nie było nikogo. Znajdywały się tutaj dwie pary drzwi- jedne prowadziły na zewnątrz, drugie do sali z podłużnymi stołami, przeznaczonej dla turystów, którzy zrobili sobie tylko krótką przerwę.

Kiedy się posilał do pomieszczenia weszli jego koledzy.

-Wcale nie wygląda źle. – powiedział David głosem, jakby jego wypowiedź była częścią jakiejś wcześniejszej rozmowy.

-Byliśmy w mieście- zmienił temat Pete, odzywając się do Marka- tutaj na górze wszystko jest cholernie drogie. Mamy jedzenie, baterie i... –rzucił Markowi białe plastikowe opakowanie- coś na głowę.

Mark otworzył je i od razu wziął dwie aspiryny. Przełykając, stwierdził, że skoro jej wynalazca nie dostanie już nobla, powinien być przynajmniej ogłoszony świętym.

-Masz szczęście, że to ci się przytrafiło pod koniec urlopu. – stwierdził w pewnym momencie Pete.

-Też mi szczęście- Mark popił pare łyków wody- przez dwa lata czekać na wyjazd i nic z niego nie pamiętać.-

David popatrzył na Pete’a jakby słowa Marka służyły mu za argument w jakiejś niemej dyskusji.

-Może jednak coś zapamiętasz... Kojarzysz jaskinię Trin?

-Tylko nazwę. Z folderów turystycznych... To tam gdzie występują te anomalie grawitacyjne?-

-Tak, byliśmy tam pierwszego dnia- włączył się w rozmowę Pete- straszne tłumy.-

-No i?-

-Cóż, chcieliśmy sobie ją obejrzeć w nieco bardziej kameralnej atmosferze- powiedział pozornie spokojnie David, a na jego twarzy pojawił się taki sam nikły uśmieszek, jak ten, kiedy wtajemniczał kolegów (wówczas ośmiolatków) w plan dostania się do sadu jakiegoś staruszka. Nostalgia, pomyślał Mark.

-Pytanie brzmi: Czy czujesz się na siłach?-

-Na nocną przechadzkę?- popatrzył na niego zdziwiony takim pytaniem-Chyba nie myślicie, że jest ze mną aż tak źle...-

-Na nocną wspinaczkę- poprawił go David- Zobaczymy więcej niż przeciętny turysta.-

Mark pomyślał chwilę. Oprócz tłumionego już trochę przez tabletki bólu, czuł się dobrze.

-Naprawdę nie wiem, czy to dobry pomysł- powiedział Pete. Zauważył, że David wznosi wzrok do góry w geście politowania, więc dodał:

-Ale i tak decyzja należy do ciebie.-

* * *

Wiatr pędził, wyginając i tak rosnące krzywo drzewa, próbował oderwać kiepsko wbite w ziemię paliki prowizorycznego ogrodzenia, ze świstem uderzał i ześlizgiwał się po ścianie schroniska. Deszcz, który wcześniej niemiłosiernie spadał z nieba, teraz w większości spływał teraz z gór- szlaki zamieniły się w potoki błotnistej wody. Po raz pierwszy w ciągu paru dni nie widać było wspinającego się po wąskiej ścieżce łańcuszka turystów, siedzących pod osłoniętymi od deszczu stołami, z kubkami gorącego napoju w rękach.

Zimno rzeczywiście dawało się we znaki, jednocześnie umożliwiając sprzedaż herbaty i kawy po powalająco wysokich cenach.

Jedynie najbliższe okolice schroniska były jako tako oświetlone przez światła okien-oprócz tego było praktycznie ciemno. Krople deszczu uderzały o okna, za którymi trzech mężczyzn w milczeniu siedziało na podłodze.

* * *

Grzmot kolejnego pioruna rozbrzmiał w sali schroniska, zagłuszając na chwilę monotonny dźwięk deszczu. Odgłos nie był głośniejszy niż poprzednie, ale to on wyrwał ich z zamyślenia.

-Jeżeli mamy iść, to teraz.- odezwał się Pete.

Nikt mu nie odpowiedział, ale wszyscy trzej wstali, zapięli kurtki, podnieśli przygotowane wcześniej plecaki.

* * *

Kamienie były śliskie, wiatr próbował zerwać im kurtki i zostawić na pastwę deszczu, ale paradoksalnie wszyscy stali się bardziej rozmowni niż w przytulnym wnętrzu schroniska. Mark był szczęśliwy, że chociaż ten dzień porozmawia z starymi przyjaciółmi.

Nie widzieli nic oprócz paru metrów szlaku przed sobą- latarki okazały się niezbędne. Wokół panowała cisza, słychać było tylko szum deszczu

Chodzili kiedyś do jednego liceum. Potem ich drogi rozeszły się, ale nie pod względem rodzaju kariery. Wszyscy trzej pracowali w różnych firmach informatycznych, zamknięci na co dzień w małych, ograniczonych drewno-podobnymi ściankami klatkach, gdzie mieściło się tylko biurko z komputerem.

Wspinaczka była jak ucieczka od tych przyprawiających o klaustrofobię pomieszczeń oraz rzędów napisów i liczby tańczących po ekranie.

Mark dowiedział się, że Pete miał już wreszcie własne cztery kąty (pamiętał, jak jego kolega narzekał na swoje mieszkanie podczas jakiegoś wcześniejszego spotkania). David nadal tęsknił za bezustannym włóczeniu się po kraju z przyczepą kempingową.

Oczywiście nie obyło się bez rozpamiętywania „starych, dobrych czasów”, kiedy jedynym problemem było zdanie do kolejnej klasy.

Rozmawiali dużo, ale na szczęście praca była tematem tabu.

* * *

Zanim dotarli na miejsce, Mark spodziewał się, że David tak jak w młodości, wykaże się dość efektywnie wyglądającą sztuką otwierania zamka byle kawałkiem drutu. Wejście okazało się jednak na tyle nie wymiarowe- z grubym kamiennym słupem wbitym przez naturę po lewej stronie i zwisającym z góry wielkim stalaktytem, otwór wejściowy przypominał trochę środkową część litery „S”- że nie było nawet możliwość wstawienia tu jakichkolwiek drzwi lub zabezpieczenia przed namolnymi turystami.

Pete podszedł do otworu i nie włączając latarki, zajrzał do środka. Tak jak upewnił ich David, nie było nikogo w środku. Podobno od czasu kiedy zaczęły się podobne wycieczki, został wynajęty strażnik, który czasami w nocy opuszczał schronisko, by wąską dróżką podejść pod wylot jaskini, zaświecić latarką do środka, po czym wrócić tą samą drogą i próbować się domyślić kawałku filmu, który opuścił. Te patrole były tylko formą straszenia turystów- nie mogły powstrzymać amatorów nocnej wspinaczki. Jednak i jedni i drudzy woleli z jakiś przyczyn nie zbliżać się w czasie trwania tej burzy do jaskini.

David wszedł do jaskini, a oni oddali mu swoje plecaki, które położył gdzieś obok.

- Uwaga na głowy. – powiedział David stojąc za wiecznie otwartą bramą stalagmitu i stalagnatu.

Mając na uwadze jego ostrzeżenie, pochylając lekko głowę przecisnął się do środka. Po chwili dołączył do nich Pete.

Znajdowali się w prawie jednolitym kamiennym wnętrzu. Jaskinia zaczynała się od sali o powierzchni sporego pokoju, która łączyła się z schodzącym lekko w dół i prawo korytarzem. Kamienne ściany otaczające salę zdawały się ciągnąć w górę w nieskończoność. „No, to ja nazywam Wspinaczką”,pomyślał David widząc, że ściany pochylają się ku sobie. Nie sięgał jednak wzrokiem do miejsca gdzie się schodziły.

Kiedy tak stali oceniając trudność drogi w górę, nic przy tym nie mówiąc słychać było tylko padający na zewnątrz deszcz i swoje oddechy- powietrze w jaskini było wilgotne i zimne, pozbawione jakichkolwiek zapachów.

Skierowali światła latarek przed siebie, które pojawiło się na zimnej wilgotnej skalnej ścianie w postaci trzech jasnych plam. Od wejścia słychać było przytłumiony szum padającego deszczu. Wyciągnęli z plecaków liny i umocowali tak, by była pod ręką dużą ilość metalowych klamr i podobnej im przerośniętej wspinaczkowej biżuterii.

David wziął w garść trochę jakiś srebrnych uchwytów i podszedł do znajdującej się w ścianie niszy. Znajdowała się tuż przy „podłodze” i sama była dość niska. Była jednak dość głęboka, by sprawiać wrażenie jakiegoś prymitywnego schowka, albo przywoływać na myśl kamienną wersję szuflady na skarpety.

-Magnes by tego nie przyciągnął- oznajmił pokazując, co trzyma w ręku.

Bez słowa dalszego wyjaśnienia wrzucił to co miał w ręce w zagłębienie- zaraz potem usłyszeli odbijający się echem dźwięk uderzającego o kamień metalu. David poświecił latarką wgłąb niszy i wydawał się zadowolony z tego, co zrobił.

-Patrzcie tutaj.- powiedział im, zanim którykolwiek mógł spytać, po co wyrzuca część potrzebnego sprzętu.

Schylili się i poświecili latarkami tam gdzie David.

O ile ściana, po której mieli się wspinać miała liczne wystające skałki i cała był zaorana długimi szczelinami, kamienne powierzchnie wewnątrz zagłębienia były prawie idealnie gładkie.

Dwie metalowe klamry spoczywały na kamiennym podłożu, jakiś metr od nich. To ich nie zdziwiło.

Zastanawiający był jednak fakt, że reszta też przylegała do kamienia . Z góry. Z boków. Praktycznie z każdej strony.

Trzy ostatnie wisiały w powietrzu, mniej więcej po środku zagłębienia. Każda obracała się wzdłuż przypadkowej osi.

-Mocne. – skomentował Mark, nadal nie mogąc oderwać oczu od zjawiska.

- Podobnych miejsc jest w tej jaskini od groma. Oplatają całą przestrzeń stąd, w górę. – Ruchem głowy pokazał, żeby spojrzeć w górę. Mark podniósł wzrok i przez chwilę miał wrażenie, że w tak naprawdę spogląda w dół, wgłąb jakiejś gigantycznej studni bez końca. Trochę zakręciło mu się w głowie.

- Jest też kilka lepszych- dodał uśmiechając się – takich, że możesz się położyć na suficie.-

-Co to powoduje?-

-Ruchy magmy, oddziaływanie jakiś planet o nazwach przypominających tablicę rejestracyjną jakiegoś samochodu, specyficzny kąt z osią obrotu ziemi lub małe zielone ludziki, chcące nas wybić co do jednego.-powiedział jednym tchem Pete- Jednym słowem: nie wiadomo. To się po prostu dzieje.-

-Słyszałem, że tak jak w piramidach, zostawiona tutaj żyletka po znalezieniu jest jak nowa. Podobnie dzieje się z zgniłymi owocami.-

-W wystarczająco mocnym lub wzmocnionym polu grawitacyjnym czas ulega załamaniu- powiedział Pete, wspominając najwyraźniej jakiś wykład z fizyki, który jego koledzy (jak zresztą każdy inny z tego przedmiotu) niechybnie przespali.-Bo owoce były kiedyś świeże, a żyletki- ostre.

-Tak samo jak z moją głową – stwierdził Mark czując, że ból głowy powoli powraca. Na szczęście nie był jeszcze obezwładniający.

-No dobrze panowie.- powiedział David po chwili ciszy – ściana czeka! –

* * *

Mark wymacał palcami wąską szczelinę w ścianie, sprawdził czy palce nie ześlizgną mu się po prawie gładkiej powierzchni, a następnie podciągnął się do góry.

-Starość nie radość, co?- krzyknął z góry David, który z tego co widział Mark, wybrał trudniejszą drogę na górę.

Nagle głuchą ciszę przerwał wielki, trwający długo, bo odbijający się echem huk. Zdawało się, że od samego dźwięku, masywna ściana jaskini się zatrzęsła.

David zawył dziko na tle słabnącego już echa grzmotu i dodał – Dolby soround przy tym to mały pikuś!!!-

* * *

-Czekajcie chwilę- chyba coś widzę. Kask Davida zbliżył się do ściany.

-Tak, coś tu jest na pewno. Jakieś symbole...-

Pete popatrzył na Marka pytającym wzrokiem.

-Zaraz....-dało się słyszeć z góry- Spróbuję to odczytać...-

Czekali zdezorientowani przez chwilę. Siląc się na tajemniczość, David wyjaśnił im, że to zapisana runicznie mądrość zamieszkującego tę jaskinię plemienia.

-„Bez komputerów życie jest lepsze!”- krzyknął- Idziemy dalej!-

Pete westchnął.

-Na starość mu odbija.-

* * *

- ...a gość przez cały czas myślał, że nie mówimy po włosku. Tak pięknie gestykulował, jednocześnie mówiąc do nas jak do sześcioletnich dzieci...- Pete przerwał by podciągnąć się do góry- Oczywiście ani ja ani Ann nie wyprowadziliśmy go z tego błędu... Nadal pamiętam, jak podczas rezerwacji próbował się pytać czy wzięliśmy na wyjazd psa lub kota...-

Zaśmiali się wszyscy, mając różne wizje małego, wąsatego człowieczka mówiącego bardzo wyraźnie i głośno, a jednocześnie wymachującego rękoma na wszystkie strony.

* * *

- To już ostatni odcinek!- krzyknął David –pośpieszcie się tam na dole! -

Dwadzieścia metrów w dół ściany wchodził Mark i znajdujący się niżej Pete. Wspinaczka nie była łatwa, ale David piął się w górę szybko. Był sprawniejszy od nich, co przydawało się w licznych sytuacjach, kiedy trzeba było biec jak najszybciej.

Oddychając szybciej niż zwykle, Mark przełożył rękę z nie do końca pewnej skałki i znalazł inne miejsce, by się podciągnąć w górę. Już nie odczuwał chłodu jaskini. Wspinali się już przeszło godzinę, ale nie wiedzieli dokładnie.

Kiedy zrównał się z odstającą skałką, której wcześniej się uchwycił, rozluźnił lekko uchwyt, opierając się mocniej na nogach.

Spojrzał w dół.

Kamienna posadzka była teraz prawdopodobnie jakieś 50 pod nim- światło latarki zamontowanej w kasku nie docierało do niej. Widział jak ściany jaskini zwężają się od dołu, a przestrzeń (z początku wynosząca jakieś 30 metrów) między nimi kurczy się z wysokością.

Przypomniał sobie jak będąc dzieckiem wspiął się na drzewo. Nie mogąc z niego zejść czekał na rodziców parę godzin. Uśmiechnął się do tej myśli.

Znajdowali się teraz w czymś na wzór przerośniętej studni. Powietrze było mniej wilgotne niż na dole, dzięki czemu osadzająca się na skałach para wodna w mniejszym stopniu wywoływała odrętwienie nie osłoniętych przez pół-rękawiczki palców.

Poszukał jakiegoś miejsca na uchwyt, podciągnął się w górę. Jeszcze jakieś pół godziny, pomyślał czując nie tyle zmęczenie, ale uderzający o tył głowy taran bólu.

* * *

Coś się zdarzyło tej nocy.

Nie wiedzieli, w co dokładnie uderzył. Może w wystającą skałę która była gdzieś nad nimi. A może prozaicznie w drzewo które rosło na powierzchni, na warstwie ziemi podtrzymywanej przez skałę, która z ich perspektywy byłya tylko stropem gigantycznej jaskini.

Nie wiedzieli, w co dokładnie uderzył. Ale pewne było, że tuż przed tym jak przedostające się przez otwór skalnego komina powietrze wypełniło się zapachem ozonu, piorun trafił bardzo blisko. Mimo że tylko część światła rozbłysku przedostała się do jaskini, oślepiło ich jak gigantyczny flesz. Potężny odgłos grzmotu mało co nie rozerwał im bębenków- tym razem ściany naprawdę zadrżały.

Oślepieni, ogłuszeni dyndali jak kukiełki na wspólnej linie, instynktownie próbując złapać się ściany- dotyk był jedynym zmysłem jaki im pozostał. Nie pomógł jednak znaleźć oparcia dla rąk i nóg. Ostrzegł.

Wiele osób pamięta, jak jako dzieci bawiło się kolorowymi balonami. Tarło się taki nadmuchany kawałek gumy o jakąś powierzchnię, by podnosić drobne kawałki papieru lub ku uciesze innych dzieci sprawiać, że twoje włosy były przyciągane do góry przez niezrozumiałą wtedy siłę.

Słysząc istniejący już tylko w jego głowie szum, Mark czuł jak małe włoski na skórze ramion i nóg podnoszą się do góry i są ciągle w ruchu, jakby ktoś bawił się takim wielkim, naelektryzowanym balonem. Wiedział, że coś jest nie tak, ale mógł tylko czekać.

Gdyby ich oczy szybciej przystosowały się do mroków jaskini, zobaczyliby jak klamry, jedna po drugiej wypadają z ściany z wielką siłą, jakby ktoś po drugiej stronie wybijał się wielkim młotem.

Fala wyskakujących z kamienia przyrządów poruszała się sukcesywnie w górę, nabierając prędkości, a oni nie mogąc nic dostrzec wsłuchiwali się. Metaliczne dźwięczenie zsuwających się luźno w dół, po linie klamr.

Strącała ich po kolei, jak niewidzialna packa na muchy, a jej praktycznie pozbawione zmysłów ofiary spadały w otchłań. Dźwięk pierwsze jej uderzenie był niski, jakby przytłumiony. Potem były kolejne, praktycznie nie odbijające się echem odgłosy. Przywodziło to na myśl jakiś masywny worek wyrzucony przez okno. Taki, który spadając, odbił się parę razy od ściany. Pete. Oszołomiony do tego stopnia, że nawet nie krzyczał.

Mark po chwili dołączył do kolegi. Nabrał już prędkości gdy poczuł silne szarpnięcie, przez które pasy uprzęży wbiła mu się niemiłosiernie w klatkę piersiową, pozbawiając go tchu. Kawałek małego stalaktytu, o który zahaczyła lina nie uratował go przed upadkiem, ale łamiąc się przyjął na siebie dużą część siły z jaką Mark podążał w kamienne objęcia matki ziemi. W wyniku tego niezaplanowanego manewru zwolnił gwałtownie, by zaraz zacząć lecieć głową w dół.

Właśnie wyprzedził go David. Krzycząc przeraźliwie. Roztrzaskując sobie kask na kamiennej posadzce.

A Mark, wbrew sobie zaczął gonić kolegę, który chyba się zmęczył, bo zatrzymał się na posadzce.

I wtedy to poczuł.

* * *

Energii było za dużo. Krążyła po całej jaskini. Jakby zaliczając kolejne bramki, przechodziła przez zagłębienia w ścianie. Sprawiając że znajdujące się w nich kamienienie z hukiem rozbijały się o ścianki nisz.

Energii było za dużo. Czuło się ją. Powietrze prawie wibrowało od jej nadmiaru.

Obraz wokół zaczął falował lekko, tak jak kiedy w gorące lato jedziesz samochodem, a gdzieś z przodu szosa zdaje się delikatnie kołysać.

Nadal z wielką prędkością zbliżał się do ziemi, ale nagle odczuł że zwolnił tak bardzo, iż wisi w powietrzu. Mijał kolejne wyrwy w ścianie. Czuł uderzające mu o całe ciało powietrze. A on jakby leżał na powoli zapadającym się dmuchanym materacu. Prawie stracił nogę, kiedy ściana nagle zbliżyła się do niego. Tymczasem on nie był już pewien czy spada w dół.- Oddziaływanie tego czegoś najwyraźniej sprawiło, że błędnik mu zupełnie zwariował.

Nie krzyczał. Nie wymachiwał rękoma, nogami jak jakiś topiący się człowiek. Na twarzy nie było żadnego wyrazu. Był w tym powietrznym tańcu jakiś anormalny spokój.

I właśnie to było przerażające.

A potem był huk.

Choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze głośniejszy niż poprzedni.

Impet uderzenia o ścianę skupił się na kasku, bo uderzył nim o wypukłą część ściany. Ratując w ten sposób resztę ciała przed gwałtownym kontaktem z kamienną powierzchnią.

Ale nie było bólu.

Był tylko szybko tracący ostrość obraz, zamieniający się w ogromną jedno kolorową plamę, która stała się czarna. Ostatnią rzeczą jaką poczuł było wrażenie powolnego zsuwania się po linie na znajdującą się metr niżej kamienną posadzkę.

Coś się zdarzyło tej nocy. Z nim.

* * *

To co zdarzyło się w nocy z 26 na 27 października nigdy nie miało zostać wyjaśnione, stając się nowym tematem plotek.

Ciała dwóch, doświadczonych we wspinaczce mężczyzn znaleziono w jaskini Trin- prawdopodobnie zginęli w wyniku upadku z 40-50 metrów. Koło nieszczęśników znaleziono linę, na której jak na gigantycznym breloczku zaczepione były przerośnięte klucze klamr.

Mieszkańcy oczywiście mieli swoją, a raczej swoje wersje nie odkrytej historii. Dominował jednak związek śmierci mężczyzn z piorunem, który uderzył niedaleko górnego wylotu jaskini. Wersja skutecznie podsycana przez alkoholowe schadzki, wszechogarniającą nudę małej wsi i wścibskość małej, lokalnej gazety. Nie sprytnej strategii marketingowej zarządu PTTK- zwykła tabliczka upamiętniająca i rozwijająca (twórczo i bardzo tajemniczo zarazem) nową Tatrzańską legendę.

A jeśli chodzi o „profesjonalistów”: Taternicy dawno dali sobie spokój z próbą wyjaśnienia, w jaki sposób podtrzymujące linę opuściły otwory w skale. Bardziej przejęto się losem trzeciego mężczyzny. Ani jego ani jego ciała nigdy nie odnaleziono.

* * *

Ciemność.

Zimno. Mokro. Wilgoć w powietrzu i na kamieniach, na których leżał.

Pozbawione zapachów powietrze dostające się do płuc. Słonawy smak potu w ustach.

Cisza. Idealna cisza. Prawie. Zakłócana co jakiś czas przeraźliwie głośnym dźwiękiem spadającej kropli.

Nie myślał- tępo rejestrował co czuł.

Kamienna powierzchnia. Woda w zagłębieniach. Ściana ciągnąca się w górę bez końca. Ciemność.

* * *

Otworzył oczy. Zdawało mu się, że jeszcze przed chwilą leżał w ciemniej sali jakiejś jaskini.

- Mark? - usłyszał jakby zza ściany znajomy głos...

KONIEC (???)